— A! mówią że daleko... alem ja tam nie była... matunia to chodzą co niedziela...
— Jakto? nie byłaś w mieście?
— Nie byłam i nie ciekawam, odpowiedziała dziewczyna powoli składając poprane chusty. Ot nasza chata w pasiece... ot nasz ogródek jabłoni; ot mój strumyk z kwiatkami, ot studeńka gdzie krowy i kozy poję, ot pólko i stożek.. a na co mnie miasto?
— Jak ci na imię dzieweczko? rzekł przybliżając się chłopiec.
— Imię, a na co wam imię moje? zawołała śmiejąc się i patrząc mu w oczy, wołać mnie nie będziecie...
— Kto to wie!
— Nie znamy się! idźcie swoją drogą!
To rzekłszy dźwignęła chusty, ale czegoś jéj udźwignąć je było ciężko. Janek grzecznie się znalazł i sam je pochwycił.
— Ot ja ci je zaniosę... rzekł ochotnie...
— A matunia? szepnęła dziewczyna. Nuż ją w chacie znajdziemy.
Ale nie, dodała po namyśle... poszła z kilką na grzyby...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.