A tuż i chmura niewiedziéć skąd ukazała się na niebie, zagrzmiało, zaszumiało, i deszcz lać począł jak z wiadra... Janek pędził żeby się gdzie przychować i o drodze zapomniał...
Leciał, leciał w prawo, w lewo, zakrywając się połami, nareszcie dopadł stogu siana na łące i przysiadł pod nim deszcz przeczekać... Wiatr téż prędko przeniósł burzę, deszczysko poszło daléj z piorunami, a chłopiec obmokły, trochę smutny, nie patrząc kierunku, w dalszą się puścił wędrówkę.
Ścieżka zupełnie mu z pod nóg znikła, znaleść już jéj nie umiał, przypomniał sobie, że wieżycą kościoła kierować się był powinien, ale jéj z dolin w które zszedł nie było widać.
Chciał spojrzéć na słońce, chmury je zjadły, ani się domyśléć z któréj strony świeci... na los więc przyspieszył kroku, aby daléj, aby daléj.
— A! przeklęta dziewczyna! mówił w duchu, wszystko to cierpię z jéj przyczyny, bodajbym jéj nigdy nie spotkał.
Przyszedł rozum po niewczasie.
Jakoś z dolin powoli wydrapał się na wzgórza i dostał do lasu, a tuż i słońce zza obłoków
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.