wyskoczyło i świat się znowu rozśmiał w jego promieniach.
W lesie, patrzy, stary jakiś drwal łupie kłodę nieopodal na łuczywo... niepocieszna to jakaś figura, brak mu było jednego oka, które gdzieś zgubił po drodze, koszula na nim zasmolona, siermiężka jak przetak, a z pod zawisłéj powieki, jedyna źrenica złém mu jakiemś szyderstwem patrzała... Są takie jakieś niepoczciwe czasem twarze na świecie, że w nich licho siedzi niepojęte, boisz się ich a ciągną cię... dreszcz cię przejmuje na ich widok, a przykro ci je minąć, nie zbliżywszy się do tego straszydła.
Stary drwal właśnie miał cóś takiego w djabelskiéj swéj twarzy. Jak tylko ujrzał młokosa z tłomoczkiem na plecach, z kijem w ręku, błądzącego po lesie, przestał ciupać, podniósł głowę, pokiwał nią i odezwał się spluwając:
— Hę! staruszku szanowny... a dokąd to Pan Bóg prowadzi.
— Do miasteczka!
— Ho! ho! ho! do miasteczka, toście się dosyć zbili z drogi, myślałem że z niego idziecie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.