Burza przeszła... słońce znowu świeciło i paliło, a choć w cieniu pod drzewem, dogrzewał upał letni... Drwal po spalonych wargach przesuwał suchym językiem.
— Niechce ci się pić? — spytał.
— O! i jak!
— Czekajże! napijże się na drogę, to cię orzeźwi... ot tu.. o pięć kroków jest źródełko, a przy niém pobożna dusza zawiesiła czerpak drewniany... ot, ot! tam za tym dębem... nie widzisz?
— Coś tam widzę... jakby kłodę.
— To zrąb... idź, idź! ruszaj się, bo czas w drogę.
Tłomoczka brać nie chciał Janek, spojrzał nań przecie jakoś niespokojnie.
— O! jakiś ty głupi, — rzekł śmiejąc się stary drwal, — czego się boisz? idź! idź! taż ja ci popilnuję.
Janek poszedł zawstydziwszy się złéj myśli.
Szuka krynicy, szuka, doły są, ale wody w nich nie ma, w jednym błoto; w drugim kałuża pokryta pleśnią zieloną... ani studni, ani czerpaka. Długo się kręcił, zaszedł daleko, nareście biegiem powrócił do kłody, ale drwala ani znaku.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.