Już téż choć dobrym zmrokiem, a zbliżył się do bram miasta.
W bramie stali celnicy, ale koło chłopaka nie było czego patrzéć, śmiejąc się pomacali go po kieszeniach, i coś groszaków z nich wyjęli, potem zaczęli zeń drwić, że idzie z próżnemi rękoma i niby go puścić nie chcieli, nareszcie gdy się zafrasował, odbiegli do innego, a on wszedł w ulicę..
Aż tu, jak wnijdzie w ulicę, w tém hałas, tartas, szum, huk, między przechodzących i przejeżdżających, biedny Janek głowę stracił, gębę otworzył i stanął. Chciał przed wszystkiemi czapkę zdejmować... ani sposobu tyle ich tam było... i zhardział, tylko ją na bakier posadziwszy daléj.
Ten i ów go popchnął, popchnął i on także... ale co krok to staje... gapi się. Kilku chłopaków otoczyli go i nuż zeń przedrwiwać.
Dopiero Janek opatrzył się że żartują, gdy go błotem orzucali... Wieżę kościoła widać daleko, ale na nią nie patrzy i idzie daléj coraz śmieléj.
Na rogu ulicy trafiła się szejne katarynka, a na niéj małpa w czerwonym kaftaniku... Janek
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.