cemi, a Janek słuchał tylko ich muzyki, bo zrozumiéć nie mógł; język to był tego świata, inny wcale od naszego. Janek znowu głowę stracił, ani sposobu pójść daléj.
— Niech no to się przesunie, to i pójdę — mówił do siebie — ale tłum jeszcze się powiększał co chwila, a tak wesoło było patrzéć na tych ludzi prześlicznych, wesołych, uśmiechniętych, grzecznych, dobrych i poczciwych. Jankowi raz się zdało, że jedna z tych pań miała łzę na oku, ale to był brylant co świecił przy jéj twarzy; zdawało mu się znów, że ujrzał gniew w brwi jakiegoś jegomości, ale to był cień od pukla włosów co marsa udawał. Zresztą wszyscy oni mieli jak się okazało, dwie podobno miny i dwa głosy — między sobą byli jak anioły, ale dla sług i tłumu przybierali inną postać, mowę i wejrzenie. Sam tego Janek doświadczył, bo z uśmiechów i twarzy wnosząc o sercach, wyciągnął rękę choć ze wstydem i chciał opowiadając swoję historyją prosić o wspomożenie jakiejś ślicznéj kobieciny w lokach blond, z oczyma jak niebo modremi... ale ta ofuknęła go groźno... Ktoś w téj chwili popchnął, trzeci po-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.