styja śliczna, że od niéj nie oderwać oczów... wcale trochę podobna do téj co to zrana zatrzymała go przy strumieniu, gdzie! sto tysięcy razy piękniejsza, liczko gdyby alabaster, policzki jak róże kwitnące, oczy jak u cyganki czarne, a uśmiech... choć za nią w piekło! A jak ubrana! suknia czerwona, pas złoty!.. we włosach świecą się kamyki, gdyby krople rosy na kwiatku... Janek aż czapkę zdjął przed nią, popatrzał, westchnął, chciał iść daléj, ale się ona rozśmiała i wstrzymała go słowem:
— Dobry wieczór ładny chłopaku!
— Co to jest i zna mnie widzę! — rzekł sobie Janek i począł zbliżywszy się przypatrywać jéj, zdaje się jakby ją już gdzieś widział we śnie czy na jawie, ale przypomniéć nie umie, a ta mu ząbki wyszczerza, że dałbyś się zjeść niemi. — Chłopak szuka słowa na odpowiedź, a co mu przyjdzie na koniec języka, to się zawstydzi i połknie.
— Dobry wieczór — powtórzyła dziewczyna. — Czegoś ty płakał? Co to ci ten pan dawał? zapytała uśmiechając się znowu przez białe ząbki, cedząc uśmiech, jak przez sitko...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.