Nareszcie plac się wielki roztoczył przed nim, opasany murem do koła, w pośrodku stały podniesione prawie do dachu mury, a wieżyca sięgała już w obłoki i złoty krzyż na niéj zatknięty błyszczał w ciemności jakiemś światłem, które nie z ziemi, ale z niego samego bić się zdawało.
Cisza była uroczysta... przyszedł do bramy, wielkie wrota dębowe stały zaparte ze środka, ale przy nich na koziéj łapce wisiał sznurek od dzwonka...
Janek senny, znużony, zbolały, bo mu wszystkie teraz rany dojmować zaczynały, dziękując Bogu — zadzwonił.
Szeroko rozległ się głos małego dzwonka, płaczliwy, jakby wzywający ratunku; ale nierychło ktoś się zbudził za wrotami, odsunął okienko i zapytał go ze środka:
— Kto tam taki?
— To ja!
— Któż taki?
— Janek mularczak, syn majstra Macieja... tatko mnie do was przysyła, do kuma Jana, abym z nim pracował na chwałę Bożą i chleb powszedni.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.