gli, z obawą i przestrachem jakimś dziecinnym zdaleka tylko spoglądałem na drzwi w pół otwarte, wiodące do nieszczęśliwych oddzielonych niemi od rodziny i świata. W ogólności zdawało mi się zawsze, że i sposób leczenia, i sposób postępowania z obłąkanemi, był zupełnie fałszywy, i raczéj dopomagał rozwinieniu choroby, niżeli ją wstrzymywał. Oddzielenie nieszczęśliwego od ukochanych miejsc i osób, wyrwanie go z łona rodziny, rzucenie na ręce obcych, zimnych i surowych ludzi, za kraty, w mury posępne, wśród twarzy obojętnych, jeśli nie groźnych, nie sąż to środki zabójcze? A są przecie ludzie bez serca, w rodzinach możnych nawet, którzy przez samolubstwo najwystępniejsze, gotowi na piérwszy wykrzyk boleści, żalu i niezrozumiałą myśl jakąś, rzucić w tę przepaść najbliższych sobie... nie mówmy o nich lepiéj... dreszcz mnie przejmuje gdy wspomnę, że świat ich szanuje i cnotliwemi nazywa: że potém modlą się w kościele i do Boga, którego w bliźnim odepchnęli, o pomoc i ratunek wzdychają.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.