Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

szepcząc na ucho, ja zawiązłem w progu, nieśmiejąc iść daléj, i oczyma bojaźliwemi rzucając w koło, jakbym się przerażającego spodziewał widoku. Tymczasem ujrzałem tylko kilku mężczyzn w szlafmycach i zwykłém szpitalném ubraniu, przechadzających się powoli, poważnie, spokojnie po izbie sklepionéj. Na żadnéj z tych twarzy nie było szału, jakiegom się obawiał, choć na każdéj silne wstrząśnienie wyryło ślad niestarty; wszyscy byli męczennikami jakiéjś istoty, jakiegoś uczucia, jakiéjś myśli lub wypadku, który pochłonął ich życie i igłę zegara na smutnéj zatrzymał godzinie. Romuald, Edward i Eugenijusz poszli daléj, ja zostałem przy drzwiach, i widać, że poczciwy Z. coś tam opiekując się mną szepnął księdzu, który z uśmiechem, jakby dla dodania mi odwagi i zrobienia znajomości, poczęstował mnie tabaką. Przyjąłem ją, ale nieprzywykły, kichnąłem straszliwie, i gdym oczy otworzył, obok kłaniającego mi się z życzeniem dobrego zdrowia Bonifratra, ujrzałem i drugą postać w złowrogiéj białéj szlafmycy.
— Pomyślności — rzekł nieznajomy, który się