kojnym mięszańcem szarym, i nie zna w sobie dwóch ludzi — ten ledwie jest człowiekiem.
Ja, mogę się pochwalić — dodał, — że całe życie od dzieciństwa walczyłem i walczę z czerniakiem, ale do téj pory go nie zmogłem, powraca! powraca! Dla tego obawiam się co chwila, by nie nadszedł, nie wskoczył na mnie przez ucho, przez oko, kat go wié którędy, bo bym zaraz inaczéj gadał i innym być począł człowiekiem. Ale zdaje mi się, że tu przez kościół wejść nie może, a kraty w oknach mocne, i taki doświadczyłem, że się księdza Jacka boi... możemy więc pogadać śmiało.
Uderzył mnie dziwnie logiczny szał tego nieszczęśliwego człowieka i prosiłem go, by mi swoją opowiedział historyją.
— Z najmilszą chęcią — odpowiedział — ale nie darmo... gdy pójdziesz którego z tych dni wiosennych nad Wiliją, przyniesiesz mi kwiatków z nad jéj brzegu, to moja rzeka rodzinna... Ja je tak lubię, tyle mi przypominają, a sam po nie pójść nie mogę, na drodzeby mnie gdzie ten łotr przydybał, a wie dobrze gdzie mnie szukać i czyha tylko!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Podróż do miasteczka.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.