Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Z początku to nic jeszcze, dzieci się boją i niby szanują, rodzice przynajmniej są grzeczni, wszyscy tylko patrzą, śledzą, co robi, jak robi. Czy rano wstaje, czy pisze co, czy się rozśmiał z kogo, czy spojrzał na jaką pannę? czy przemówił do kogo z przedpokoju? Ale powoli, gdy się z nim oswoją dzieci i rodzice, jak wróble ze straszydłem, zaczyna się męka. Zaczyna się od linjowania papieru na rejestra, od nudnych deseników dla panienek, które na zimno rysować trzeba, za które mu płacą lodowatym dygiem. Potem wyprawują go do powiatowego miasta z podatkowemi pieniądzmi, krzywią się, że drogo kupił asygnaty; proszą go, aby postał przy obieraniu jabłek, nad przelewaniem wódki, żeby przepisał modlitewkę, mowę, czasem i całą książkę; posyłają go, szafują nim, posługują się jak starą miotłą i mają go za człowieka do wszystkiego, rozumiejąc, że tą pracą nudną i suchą, którą go obarczają, honor mu jeszcze robią. A spoufaliwszy się już zupełnie, w nagrodę, że go czasem w dzień nierekreacyjny przymuszono stać w pluchotę, czatując na zająca, lub na nędznej szkapie wygnano w pogoń za chartami, z poufałości, z przyjaźni, zaczynają mu ujmować pierwszych potrzeb życia, stawią go w spichlerzu, kiedy są goście, każą mu bawić komisję, jeśli jaka kiedy nadjedzie, nie sadzą go do stołu w dnie uroczyste, poją herbatą bez