Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

odezwały się koło jego łóżka, porwał się Gustaw i ujrzał przed sobę Franciszka ubranego jak do polowania.
— Wstawajże śpiochu! — krzyknął mu nad uchem, odprawując dwóch dojeżdżaczów z harapami, którzy mu tak skutecznie pomogli do obudzenia Gustawa. — Jedziesz ze mną na polowanie; umyślnie dla ciebie kazałem się zebrać ludziom, choć wczoraj cały dzień latali; zaprosiłem sąsiadów na myśliwski obiad w lesie i ciebie tylko czekam. Ubieraj się, bo jak słońce zacznie przypiekać, a rosy nie będzie, psy nie pogonią dobrze po suchem. Wiatr mamy wyborny, sprowadziłem świeże gończe, fuzję nagotowałem, bo swojej nie masz zapewne. No! marsz! marsz!
Gustaw wstawał rad nie rad, cóż było robić? Franciszek rzucił się na krzesło.
— Czy się już nie gniewasz na mnie, Gustawie, za Ludwisię? — rzekł po chwili ze śmiechem — ładna to była dziewczyna!
— Zapomniałem już o tem dawno! — odpowiedział mu Gustaw.
— Ja się z nią potem widziałem — dodał myśliwiec, kręcąc wąsy; — wypiękniała, utyła; wystaw sobie, była na jarmarku w Zelwie. Śliczna dziewczyna! A widziałeś teraźniejszą służącę mojej siostry, Agatkę? O! to książęcy kąsek! sam ją tu wśrubowałem, choć się tego nikt nie domyśla. Niby sierota! coś takiego! Cha!