łąki, na których dziecięciem jeszcze zbierała kwiatki z Gustawem. Łzy biegły jej z oczu, tyle czasu od tych lat ubiegło, tyle się rzeczy zmieniło i ona z pieszczonego dziecka była wygnanką, sierotą, bez domu, bez przyszłości. Psy ją tylko poznały na dziedzińcu, nikt więcej... Weszła do pokoju matki i rzuciła się jej do nóg.
— Matko! to ja! — zawołała padając.
Pani Werner porwała się.
— Ty!! cóż się stało? ty, Marjo? cóż się stało z Gustawem?
— Uciekłam od niego i przyszłam do ciebie.
— Wypędził cię?
— Nie! on tam może płacze po mnie! Lecz kocha inną i ze mną nie może być szczęśliwy... Trzeba się rozstać, wróciłam do ciebie.
I obie padły w swoje objęcia, i wiele łez było w tym uścisku.
— Lecz ojciec, ojciec cię nie przyjmie — odezwała się matka po chwili — jemu o tobie wspomnieć nawet nie można!
— Więc i stąd pójdę — odpowiedziała Marja — daj mi tylko błogosławieństwo na drogę!
— O! nie! nie puszczę cię — zawołała matka — lub pójdziem razem! Chodź ze mną!
W pokoju przechadzał się pan Werner, matka weszła naprzód, śmiało, prowadząc córkę za sobą.
— Nasza córka wraca do nas — rzekła
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.