którem tylko płaczą gałęzie brzóz białych; ale wśród ogrodu twojego domowego, z za lipowego szpaleru, słuchając szczekania twoich psów, które umiesz rozeznać po głosie, beczenia baranów, rżenia koni, ryku wołów, wesołych śmiechów czeladzi, przy śpiewie słowika w bzach rozkwitłych, przy pieśni melancholijnej twojej żony, siostry, córki? pieśni, która żegna zachodzące słońce, przesiąkła wieczornem dumaniem, płynie po spadającej rosie, miesza się z dymem twojej prozaicznej fajki i grubem przekleństwem ekonoma, jak śpiewy aniołów z jękami szatana.
Takiego to wieczora siedział Gustaw, siedmnastoletni już chłopiec, na ławce w ogrodzie pod wielkim kasztanem, siedział, patrzał na rubinowy zachód przeglądający przez drzewa, i dumał.
Młoda głowa jego już się paliła potrójnym ogniem młodości, miłości i poezji; serce biło w piersiach wzdętych, które naciskały tysiączne niewyraźne żądze, — oczy wilgotne rzucały się po wszystkich stronach, ręce drżały załamane i czuł potrzebę płaczu, choć nie widział powodu. Biedny poeta!
W tem koło bzowych krzaków zaświeciła sukienka i zadźwięczyła piosnka:
O mój aniele, pójdziem połączeni
Przez świat i życie, rozkosz i boleści,
Jak powój, co się na dębie zieleni
I miękkim listkiem korę jego pieści,