pająk, trzymał je w szponach i dusił... Potem nic nie było. — Gustaw budził się i pił znowu.
A wśród chwil szału i odurzenia, przychodziły czasem Gustawowi rano z otwarciem oczu, wieczorem gdy księżyc wschodził, przypomnienia czystej jego młodości. Wówczas spalone wargi i twarz, po której wiek porysował drogi, którędy z smutkami przechodził, tulił płacząc i żałował jak żółw, co się chciał zbliżyć do nieba, że niżej jeszcze i głębiej spadł w błoto z wysoka.
O! biała sukienko młodości mojej, wołał sam w sobie, — gdzieżeś się podziała? — świat cię błotem pobryzgał, krwią i łzami pomoczył, poszarzał i podarł. Ciało moje powalało duszę, upokorzyło tyle razy, zbydlęciło, — jakże pójdę do nieba tak brudny? A jednak nie jestem zbrodniarzem, ani ciężko mi na sumieniu od krzywdy i niesprawiedliwości, życie moje upłynęło spokojnie, ale ziemia i ludzie są jak sadza, której dosyć jest dotknąć, żeby się powalać. — Któż przebrnął morze lat swoich i wyszedł z niego tak czysty jak wchodził? pokażcie mi jednego?