Gustaw nie tak odjeżdżał jedynego lubego i znajomego mu miejsca na ziemi; zostawił tam wszystko — i wspomnienia i kochankę i wiosnę tak młodą, świeżą i piękną.
Nie wiele ujechawszy, ujrzał przed sobą wieś i kościółek jej mały z krzyżykiem drewnianym, z starym parkanem, z mogiłami, które przytulił do siebie, otoczony lipami i ludem, który czekając nabożeństwa, posiadawszy na grobach, gwarzył wesoło.
Z głębi otwartego kościółka błyskała lampa, śpiew smutny, powolny dolatywał uszu, — stanął. Mógłże lepiej zacząć podróż swoją po świecie, jak od modlitwy? Poszedł i na spróchniałych deskach, przed ołtarzem wielkim, obwieszonym wieńcami, lnem i płótnem, modlił się, płakał i zdawało mu się, że w obrazie Najświętszej Panny, który przywykł czcić od dzieciństwa, widział łzę błyszczącą, nad jego losami i smutkiem wylaną.
A wtem sypnął się lud i otoczył go, zadzwoniły dzwony i dzwonki, zadymiły kadzidła, popłynęły śpiewy, ksiądz wszedł i nabożeństwo się zaczęło.
Długo tak modlił się Gustaw i myślał, aż nareszcie wąsaty woźnica, powierzywszy komuś konie, przyszedł go obudzić z tych religijnych dumań.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.