Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

rozkosz, szacunek, zdrowie, wszystko, — zacząwszy od funta tabaki, a skończywszy na modłach pogrzebowych za dusze.
— Ach! — myślał Gustaw — ileżby to ci ludzie zyskali na wsi, tam, z tem świeżem powietrzem, z słodkiemi wdziękami cichego przyrodzenia, w większej samotności; mniej widząc siebie, więcejby się kochali, tam czuliby Boga, którego tu nie widzą, bo głos jego piorunu głuszy turkot karety bogacza. Jego cuda wyśmiewa głupia ciżba półmędrków, jego wielkość niszczą drobnostkowe robótki ludzi, którzy się w oczach tłumu wielkimi wydają. Ci ludzie zawsze ściśnieni, zawsze ocierając się o siebie, przejmują swoje błędy, wyśmiewają cnoty, nigdy nie mają chwili do zastanowienia, bo w ciągiem żyjąc odurzeniu, kręcą się bez myśli, jak nad wirem rzeki. — I te kobiety, tak świeże, młode, a tak blade, tak przekwitłe przed zakwitnieniem, które widziały tysiąc razy całą historję człowieka na poddaszu, na ulicy, nie wierzące w dwudziestym roku w nic, prócz pieniędzy, jakżeby odżyły pod wiejskiem niebem, gdzie wszystko oddycha czystą miłością, wiarą i nadzieją, których próżno szukać pod okopconym dachem kamienic.
I mówią — myślał Gustaw — że młodzież może się przetrzeć na świecie, posłana do miasta. Cóż to jest, co oni tak nazywają? nabranie śmiałości, a utrata wstydu — jednem słowem