zdawało się błyszczącem z początku, wszystko stawało się nikczemnem po rozbiorze. Uważał Gustaw medycynę za rzecz niezmiernie pożyteczną, nie wystawiając sobie, jaki gmach nauk składa tę jedną — ją więc obrał sobie, gdyż obowiązek ratunku i pociechy zdawał mu się najchlubniejszy, najzaszczytniejszy dla człowieka.
— Będę lekarzem! — pomyślał i poszedł do jednego ze swoich znajomych, do pana Adama.
Pan Adam tylko co był otrzymał stopień lekarza, i oprawiwszy w ramki pergaminowy swój patent, zaczynał praktykę od ubogich. Mieszkanie jego było prawdziwie lekarskiem; wielki i widny pokój jeden, po ścianach rysunki anatomiczne bez ramek, w kącie szkielet, na głowie jego czapka, u nóg jego butelka próżna, na stoliku flaszeczki, bincech, papiery, pieniądze rozsypane, zegarek i brzytwy, pierścionek z włosów i bandaże, niezapominajki i szarpie! Przy łóżku list od panny Petroneli, a na nim pigułki merkurjalne; nad łóżkiem pistolety i portret Hanemanna. Wszystko w nieładzie, w rozrzucie: świat nasz i lekarski, razem zmięszany niepojętym sposobem.
Wśród tego chaosu, pan Adam siedział w szerokiem krześle z fajką w zębach, trzymał traktat o kołtunie w ręku, a pod pachą jeden tom Narzeczonej z Lamermooru Walter-Scotta, i drzymał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.