Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poezye i urywki prozą.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

nia się do prywatnego mieszkania, które za pierwszą bytnością w Wiedniu zajmował. Było ono po drodze do Donau, a o Donau chodziły już wieści zastraszające, że się tam ani szpilka pomieścić nie mogła.
Jedziemy. Ze Stern-Prateru mała uliczka wwiodła nas w spokojne ustronie, miłe, ciche, nic nie zostawiające do życzenia, oprócz lekkiej dezynfekcyi. Powietrze czuć było przyszłością rolniczą i gospodarską w najlepszym gatunku. Amoniakalne wyziewy dusiły. A tu — gadano o cholerze właśnie. — Cóż robić, w mieście nie można być zbyt wybrednym, gdzie tylu dysze i wydycha!
Szukamy numeru ósmego! Oto jest! Dzwonienie do bramy! Towarzysz podróży rzuca się w otwarte nareszcie wrota i znika w ciemnościach — milczenie głuche. Chwila oczekiwania z brzaskiem lekkim nadziei.
Zwodnicza!! Smutny i pognębiony powraca, — ani izdebki, ani kącika, ale obok, niedaleko — Hotel garni. — Biegnę do tego garni, z trudnością otwierają, zajęty do strychu. Jutro możeby coś mogło być w ekspektatywie na poddaszu! W trzecim domu, gdzie miało się znajdować prywatne mieszkanie, odpowiedź aż niegrzeczna. Kto budzi ludzi po nocy!! Saperment! Dorożkarz, śmiejąc się, zapala fajkę.
— E! to jeszcze nic, — powiada z krwią zimną, wczoraj jednego pana, który przybył o szóstej, woziłem do pierwszej i nic nie znalazł. Śmieje się dobrodusznie Wiedeńczyk — rzecz zabawna, ale nie dla nas.
Na hałas, jaki się stał w spokojnej uliczce, otwierają się zewsząd okna, wysuwają głowy w szlafmycach i czepkach, poczciwe ludziska, gemütlich przysłuchują się i przypatrują biedzie naszej. Ten i ów coś radzi i inni podkpiwają i śmieją się.