Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poezye i urywki prozą.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

ły... Stuk, łomot, trzask niewypowiedziany. Zerwałem się równemi nogami.
Murarze weszli byli na rusztowanie dom otaczające i zaczęli obijać tynki w sposób tak brutalny, że mogliby byli przebudzić nawet po tygodniowej bezsenności. Los wysilał się na udręczenie nas. Szczęściem towarzysz mój nie obudził się aż o siódmej, zdumiony tem, że łoskot, który dopiero teraz usłyszał, w początku go nie wyrwał ze snu.
Podnieśliśmy sztory, jasny dzień oświecił tę pieczarę, w której noc spędziliśmy z musu. Było to coś okropnego. Okna całe tynkiem zbryzgane, sufit popękany, sprzęty grubą warstwą pyłu wapiennego okryte, ruiny — a my wśród nich, z pamięcią o tem, żeśmy się znajdowali w znanej z rozkoszy, zbytku i pieszczot stolicy austryackiej. Niepodobna się było nie śmiać z rozwianych marzeń hotelów i wieczerzy!
Ubrawszy się piorunem, nie tykając śniadania, wybiegłem z mocnem postanowieniem znalezienia czegoś znośniejszego. Z kilku hotelów, które objechałem, odprawiono mnie z niczem, aż wreszcie przy ulicy Tabor, w gospodzie bawarskiej, znalazł się kąt niezajęty.
Noclegu tego niepodobna sto lat żyjąc zapomnieć. Wiedeń znaleźliśmy niesłychanie ożywionym, pełnym ludzi. Wiedeńczycy postawili na swojem i doczekali się tych tłumów, które wystawa ściągnąć miała. Teraz obchodzili się z niemi, jak ze zwyciężonemi. Wszystko trzeba opłacać na wagę złota.

„Nowiny” (warszawskie) z r. 1877.
№ 23, 27, 28, 31, 32.