— I tyś to przyjął?
— Bez wahania. Wolę to niż żyć cudzém i z łaski.
— U Żydów! u Żydów!
— A! przesąd! rzekł Stanisław.
— Po części przesąd, po części wstręt nie bez przyczyny, który jest tylko chlebem oddanym za ich ku nam nienawiść! Zważ, ile cię tam czeka upokorzeń i nędzy.
— O! drogi mój! całeż życie nie jest-li dla mnie pełne tych samych przeznaczeń! zawołał młody człowiek, czując łzy zwilżające mu oczy. Nie dolaż to moja? nie losże to każdego z moich towarzyszów na roli na któréj pot siejemy a łzy zbieramy? Wiem ja co mnie, czeka, a bylebym miał trochę spokoju, wśród ubogich ścian czterech, które okolą marzenia moje, nieznane nikomu serca bicie pokryją głowę zbolałą... czyż nie dosyć? Nie dosyćże kawałka chleba, żeby wyżyło ciało, żeby się trzymała lepianka, dopóki gość w niéj mieszka, gość z nieba święty i wielki, duch, co nas młodych ożywia? Ty się obawiasz Żydów dla mnie? a cały świat nie będzież mnie tém karmił całe życie co oni, pogardą, niezrozumieniem, lekceważeniem, a w najlepszym razie litością dumną i chłodną!
Szczerba potarł czoło i westchnął, nie wiedząc co odpowiedzieć na to; uczuł się głęboko wzruszonym.
— Rób co chcesz, rzekł z cicha: ale daj mi rękę i słowo Stanisławie, że będziemy zawsze z sobą jak brat z bratem, jak dziś jesteśmy, że nie minie dzień, byśmy nie widzieli się z sobą, że w razie potrzeby w prost uciekniesz się do mnie... No... słowo i ręka!
— I rękę masz moją i serce na zawsze! zawołał
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.
117
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.