Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

120
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

swojém. Nastąpiła z Herszem narada, a Staś aż się za głowę pochwycił, rachując co mu tu jeszcze do pierwotnych potrzeb brakowało! Świec, lichtarza, dzbanka, miednicy — wszystko kupować musiał... a tu resztę złotówek przepił nieszczęsny Falszewicz. Usłużny Żydek wszakże podjął się tych sprawunków na kredyt, nie bez obwarowania sobie słusznie należących procentów.
Zamknąwszy pierwszy raz mieszkanie swoje, poleciał uczeń na prelekcye, pełną mając głowę gospodarstwa, przemyślając jak je urządzi.
W saméj bramie spotkał się z Bazylewiczem, który za katy teraz inaczéj wyglądał, niż gdy się pierwszy raz w karczemce z sobą spotkali. Znać na nim było, że niedostatku nie cierpi. Nowy, wcale pięknie zrobiony surducik, płaszcz z karmazynową modną kraciastą podszewką, rękawiczki glansowane, dawały mu pozór eleganta, a tak był rad z siebie i dumny sobą, że aż zdrowo było popatrzeć na niego. Zwrócił oczy na Stanisława zbladłego, schudzonego, zmienionego do niepoznania, i raczył się zbliżyć ku niemu.
— No, jak się masz? co mi to tak licho wyglądasz?
— Żyję, odparł Stanisław.
— Ale jak ci się powodzi?
— Powinienbyś poznać po twarzy.
— Cóż? źle! E! toś sam sobie winien bratku! Jużbym ci teraz nie radził literatury! Tu geniusze tylko jak ja, i ludzie ducha tęgiego, co wszędzie i w każdem położeniu dają sobie radę, wskórać coś mogą... Tobie brak siły... tak, że wątpię nawet o talencie.