Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

121
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

— Nigdym i ja w swój talent nie wierzył, rzekł chłodno Stanisław.
— No! to szkoda, żeś porzucił medycynę; tamtaby ci przynajmniéj lekki chleb dać mogła.
Stanisław zamilkł ugodzony w serce, i nic nie mówiąc więcéj, weszli razem na salę. Professora nie było jeszcze, a Bazylewicz wleciał zwycięzko, ręce podając na wszystkie strony witającym go towarzyszom. Po chwili odwrócił się do Szarskiego jakby coś sobie przypomniał.
— Słuchaj-no, rzekł: ty tam coś ciągle piszesz? No! trafia ci się zręczność popisać z tém co napisałeś (dodał uśmiechając się z téj mizernéj gry wyrazów); przyjaciel mój, professor Hipolit... wydaje Noworocznik... poczciwy człowiek wzywa do niego wszystkich i najmłodszych pracowników bez wyjątku. Masz pole... przyszléj mi lukubracye swoje, ja je rozpatrzę... i zobaczymy... może się co da umieścić.
Jakkolwiek wezwanie to wcale nie miało formy pochlebnéj, Szarski rad mu był w duszy, wdzięczen, że go za coś liczono, i całą godzinę przemyślał co posłać może professorowi do Noworocznika. Ale gdy przyszło wybór uczynić, wszystko zdawało mu się tak słabém wobec tego, co czuł, że mógłby napisać, gdyby umiał, każdą rzecz tak widział niegodną ludzi i druku, że w końcu prawie zrozpaczył o sobie, i nie miał odwagi wyrywać się z niedojrzałą pracą. Chciało mu się wszakże obok drugich wystąpić, chciał wiedzieć co ludzie powiedzą, jakie też zrobi i czy uczyni wrażenie, a strach go ogarniał myśląc, że każdy sądzić będzie z tego, co przeczyta, nie z tego, co miał w duszy, gdy pisał. Tak zaprzątniony i niespokojny powrócił do swojéj izdebki, a gdy nadeszła godzina lekcyi, z cięż-