Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

131
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

— Przecięż musisz wiedzieć, śmiejąc się dorzucił Bazylewicz: że wszystkie nawet prowincyonalne synody zabraniają chrześcianom iść na usługi niewiernym...
Na tém wnijście professora przerwało rozmowę, a dnia tego nie spotkali się już więcéj. Natomiast Szczerba, Żryłło, Mszyński pochwycili po godzinie dawnego towarzysza w dziedzińcu, i poczęli mu z serca winszować, że się jakoś potrafił dać poznać; prorokowali mu już najświetniejszą przyszłość.
Staś uśmiechał się smutnie, ale nie mogąc się oprzeć poczciwym ich naleganiom, choć czasu miał mało, dał się im pociągnąć na dawną swoją kwaterę, na ulicę Trocką, i kilka godzin przebył na wspomnieniach szkolnych i akademickiéj wesołéj gawędzie.
Dopiero godzina lekcyi Sary zmusiła go powrócić na ulicę Niemiecką. Nie opuszczał on ich nigdy, bo mu zamiast przewidywanych przykrości, dziwną jakąś robiły przyjemność. Dziewczę było jeszcze wpół dzieciną, uśpioną pieszczotami matki, dusza w niéj zaledwie budzić się poczynała do nieznanego życia. Szarski spoglądał z zajęciem na to rozpowijanie się myśli, którą nawet najzimniejsza z nauk, nauka języka, rozkołysywała i codzień zdawała się silniéj ożywiać. Codzień ten posąg nabierał więcéj duszy, a oczy Sary z podbudzoną ciekawością patrzały na księgę i nauczyciela. Wyrazy nawet wzlatujące jak ptaki, na skrzydłach swoich przynosiły jéj myśli nowe, a ta gimnastyka krzepiła niewypróbowane dotąd siły, które z wolna w pytaniach i odpowiedziach uczennicy czuć się dawały.
Było coś zadziwiającego w téj dzieweczce, wychowanéj wpośród przesądów religii przerosłéj wiekami w zabobony, wśród zniewieściałych pieszczot, niewia-