Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

138
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

— Ot! dalibógżeż rozpłakałam się jak dziecko! zawołała jejmość ocierając oczy; ale któż-bo widział takie smutne rzeczy komponować!
— Kto widział! powtórzył za panią pan Ciemięga, ruszając ramionami; czyż nie lepiéj pobudzać do śmiechu niż do płaczu?
— Jakież to śliczne! jakie to śliczne! zaszemrały panny, i spojrzały, ale jakoś inaczéj teraz spojrzały na spalonego wstydem Szarskiego.
Jeden Bazylewicz stał niemy i nie chwalił, nie dziw, bo porównywając effekt swoich sonetów z elegią towarzysza, głęboko czuł się urażonym.
— Głupi tłum! mówił w duchu: gęsi! gęsi!
— Bardzo to ładne, odezwał się po chwili, kładnąc po napoleońsku rękę za frak; ale pozwolisz panie Stanisławie trochę i pokrytykować!
Staś podniósł dopiero oczy.
— A! dla czegoż nie! zawołał: krytykuj, to mnie czegoś nauczy!
— Poezya tego rodzaju nie na dobie, rzekł pedancko Arystarchus: nie wiek to, żebyśmy jak żebracy, podejmując łachmany, obnażając rany nasze, wymadlali kroplę litości! To poezya chorobliwa, którą wielki Goethe nazwał i okrył szyderskim przydomkiem poezyi szpitalnéj.
— Być może, odparł Szarski; ale też nie myśl, żebym wielką wartość przywiązywał do tego wykrzyku, który się wyrwał z mych piersi wcale nie dla wyżebrania współczucia... pisałem go z potrzeby płaczu!
— U mnie Goethe to poeta, kończył Bazylewicz: opiewał boleści cudze jakby sam bolał na nie, ale się nie skarżył na siebie... nie złapiesz go na słabostce niewieściéj.