Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

190
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

zapomina, że jéj słuchać mogą... silnie, potężnie, gorąco... odwracały się główki z przestrachem, i zdawały się nie pojmować stanu duszy, który ten wykrzyk straszliwy malował. Dla jednych z nich brakło poezyom tym formy potężniejszéj i przystępnéj, dla drugich, co lubiły tylko to czego nie rozumiały, śpiewy były za jasne jeszcze i płynęły zbyt poziomo.
Młodzież powtarzała ułamki, dobierając je każdy do barwy swéj duszy... wesela, smutku, zadumy. W ogólności, jako tłómacz uczuć właściwych temu wiekowi, Stanisław silniéj przemawiał do niéj niż do innych. Starzy niecierpliwili się nieustannie w tych pieśniach, powracającą miłością, rozczuleniem, rozpaczą, wreszcie formą swobodną, do któréj ich dawny klassycyzm nie przyzwyczaił.
Szaleni znowu ekscentrycy, którzy przylgnęli do szkoły romantyczną jeszcze zwanéj naówczas, dla których charakter stanowiła dopiero przesada, a karykatura była siłą, mieli to za mdłe, co było prawdziwe, bo niewyszukane i proste. Olbrzymy tych ludzi musiały występować na szczudłach; nie pojmowali wielkiéj myśli w maluczkiém słowie.
Bazylewicz raz, wsiadłszy na Goethego pogadankę o poezyi „szpitalnéj,“ wciąż jeździł na niéj i wywijał gdzie mógł swoim konceptem, zarzucając Szarskiemu płaczliwy egotyzm i byronowstwo. Wedle niego winien był, że rana jego tak czerwoną, tak rumianą krwią płynęła, jak inne rany; czemu nie zieloną?
Nie mówię już o Iglickim, któremu książka nowa, nieprotegowana przez nikogo, bezbronna, młoda, była najsmaczniejszym kąskiem. Ostrzył na nią zęby od dawna, i jeszcze mokrą przerzuciwszy zaledwie, złapawszy w niéj kilka urywkowych myśli, które wy-