ich tęgo nie trzymał, toby dom do góry nogami wywróciły!
Chciwy szczegółów, Stanisław dobyć ich nie mógł z Falszewicza; a ten tak był znowu zajęty nędzą otaczającą Szarskiego, że ciągle do niéj powracał.
— To pan i sługi nie ma! wołał: a któż panu bóty czyści? a któż wodę nosi?
— Najlepszy sługa, ja sam!
— Tfu! toć to ja już mam chłopaka! Ot na co to pan zszedłeś!
— Mój kochany panie Falszewicz, a czémże bym chłopca żywił, kiedy ja sam często bardzo się namyślać muszę, czy się bez obiadu obejść, czy pójść na jedną, jedną tylko i to jaką jeszcze potrawę!
— Ja na miejscu pana — dodał preceptor — wolałbym być doktorem i ojca przeprosić; wolałbym u niego ekonomować... A co panu przyjdzie z tego grezmolenia po papierze? tylko się ludzie śmieją, rodzice gniewają, a pan z nędzy giniesz.
Falszewicz jednak jak do opowiadania tak i do przekonywania stworzony nie był. Męczyli się ze Stanisławem długą godzinę napróżno, i rozeszli obaj ruszając ramionami na siebie; ale w duszy Szarskiego to widzenie się zasiało nową tęsknotę, bo mu przypomniało dom żywiéj znowu i wzbudziło żal po swoich.
Spełniwszy polecenie sędziego i sędziny, Falszewicz resztę czasu spędził widać w Wilnie, próbując wódek po cukierniach, póki stawało grosza, bo go Staś kilka razy spotykał wychodzącego czerwono z coraz innego szyneczku. Lecz nie pokazał się już więcéj na Niemieckiéj ulicy, i wkońcu znikł, nie pożegnawszy się nawet wyjeżdżając z miasta.