Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

214
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

— Jak to? ty nie pojmujesz, że się przywiązać można do miejsca, w którém się cierpiało?
— I owszem, pojmuję doskonale, że przechodząc ulicą Niemiecką, możesz i powinieneś podnieść oczy, westchnąć i pozdrowić to mieszkanie; ale żebyś w niém chciał dłużéj pozostać!... tego nie rozumiem.
— Otoż takie to jest biedne serce moje! zawołał Stanisław: jak polny rozchodnik nawet murów się czepia i na nich rozkwita. Daj mi czasu do namysłu, do nabrania odwagi...
— Ani chwili, rzekł stanowczo Szczerba. Żydzi, gdy im przestaniesz być potrzebny, bez żadnéj poezyi wytrącą cię za drzwi. Nie potrzebujemy czekać tego, i póki się coś trafia, korzystać należy; bierzesz czapkę i idziesz ze mną.
— Na Boga! na Boga! nie mogę! zawołał łamiąc ręce Stanisław, którego oczy oparły się mimowolnie na dzbanku przypominającym mu Sarę.
— W tém więc coś jest! rzekł z kolei Szczerba: ty mi nie chcesz powiedzieć całéj myśli swojéj, a ja się poczynam lękać.
— Nic nie ma, prócz żem ja zbyt miękki i do nałogu skłonny, trochę się rumieniąc odparł Szarski. Przywykłem, przyrosłem, jestem gnuśny i obawiam się wszelkiéj zmiany. Któż wie czy się z tamtymi ludźmi pogodzić potrafię?
— Ależ to są ludzie jednéj z tobą wiary, języka i świata! Łatwiéj zdaje mi się będzie ci tam niż tu przyrosnąć.
— Wprzód się ztąd trzeba oderwać, boleśnie rzekł Stanisław.
— To dzieciństwo! przerwał Szczerba. Chodźże