znikł od dni kilku i którego szukał właśnie, mały złoty zegareczek. Pod nim na ćwiartce ładnego papieru, napisane były te tylko słowa:
Nazajutrz, gdy najęty wózek żydowski trochę biednych sprzętów Stanisława i powiązane w paczki książki jego na Łoteczek przewoził, a akademik wychodził za nim w ulicę, na schodkach w bramie ujrzał raz jeszcze Sarę, która stała przytulona do muru, żeby jéj kto nie postrzegł, i zdawała się czekać go z pożegnaniem. Staś zbliżył się do niéj, trzymając w ręku jéj podarek, ale nic nie umiał przemówić; ona także słowa w ustach nie znalazła, tylko nań oczy zwróciła tak silne, tak przejmujące wyrazem, jakby w nie wlać chciała całą potęgę serca, usiłując go pociągnąć ku sobie. Z tych oczu płynęły jak wczoraj dwie łzy młode, dwa strumienie żywota!
Ale w chwili ich spotkania, z dolnych mieszkań wybiegł, długo ze swą nienawiścią dla goima przymuszony się taić stary Abram, bez pantofli, bez odzieży, w kaftanie tylko, z rozczochraną siwą brodą, a na widok jego wnuczka krzyknęła tylko i znikła.
Abram w początku nic także nie mówił, ale jego ściśnięte usta, pałające oczy i pięść podniesiona, zionęły przeklęctwami, których domyślić się było łatwo.
— Idź na stracenie psi synu! mruczał: idź z domu Izraela, a niech ci klippes towarzyszą w drodze Zamieciemy śmiecia po tobie, i zatrzemy ślady nieczystych nóg twoich...