Jednego popołudnia, gdy Staś korzystając z chwili wolniejszéj pracował dla siebie, w dziedzińcu, usłyszał głos obcy i Marty, razem prawie wymawiające imię jego. Zdziwiło go to, bo rzadko kto do niego przychodził. Wyjrzał oknem i spotkał zupełnie nieznajomą postać. Był to jakiś jegomość, niby Żydek elegant, niby komisant sklepowy, w ubraniu modném, w jasnéj chustce na szyi, z laską o gałce bronzowéj, którego snadź z początku Marta wzięła za natrętnego jakiegoś wierzyciela, sztuką chcącego się podkraść do domu, i silnie broniła mu do niego przystępu.
— Czego wasan tu chcesz? mówiła zajmując sobą całe schodki. A jak tu i jest Szarski, to co?
— Potrzebuję się z nim widzieć.
— A czegoż się wasan potrzebujesz z nim widzieć?
— No! a tobie co do tego?
— Jak to, co do tego? Patrzaj-no go! a przecięż to ja tu trzymam porządek, i wiedzieć muszę kto do mego lokatora przychodzi!
— A mieszka tu u pani Dormundowéj jaki Szarski?
— Patrz! już wie i o Dormundowéj!
Zniecierpliwiony elegant już się odwracał, i plunąwszy chciał nazad odchodzić, gdy Szarski spostrzegłszy go i słysząc nazwisko swoje, sam wyszedł w ganek. Przybyły jakby się domyślał go, ukłonił się żywo i zapytał:
— Pan Szarski?
— Ja jestem.
— Patrzcie! a to się nawet nie znają! Ki kaduk! odsuwając się już zawołała Marta do siebie. Byle nie do jejmości, niech sobie idzie, choć rybeńka niegrzeczny.
Marta miała przysłowie rybeńka, które zbyt często powtarzała.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.
230
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.