— Pan konsyliarz nie przypomina mnie sobie?
— Tak, tak! trochę, rzekł przypatrując się stary; ale nie zupełnie... A co? chory jesteś?
— Miałem przyjemność poznać konsyliarza u pani Dormundowéj, u któréj mieszkam.
— A! a! to to! ja też myślę! przypominam sobie! przypominam! No, no! nie tracąc czasu i bez ceregielów, co ci jest?
— Mnie nic, bom zdrów; zresztą gdybym był i chory, nie zabierałbym tém czasu konsyliarzowi... ale z wielką nieśmiałością o kogoś innego chciałbym się zapytać pana...
— A no, to pokażże mi tego kogoś innego.
— Jestem od niedawna u pani Dormundowéj, ale mnie syn jéj niepokoi.
Doktor machnął ręką jakoś dziwnie i silnie zażył tabaki.
— On mi się zdaje niezdrów, ale przed matką nic mówić nie śmiem... ona go tak kocha! Dziecko słabowite, a pracą się dobija... kaszle, sen ma niespokojny...
— Tak jest! tak jest! zamruczał Brant: no! ale na to nie ma rady... Straszyć matki nie można, a powiem ci szczerze, mój poczciwy chłopcze... z tego biednego Karolka nic nie będzie.
— Jak to? zawołał Szarski: on w istocie jest już tak źle!
— Patrzę ja na niego od dawna, rzekł z zupełną na pozór obojętnością lekarz. Ojciec jego umarł z suchot, dwie siostry z téj słabości życie skończyły... i on ma suchoty...
— Ale przecię na to możeby się znalazła jaka rada, sposób, środek?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.
241
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.