Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

261
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

— Daję panu dwadzieścia pięć egzemplarzy; ale wydam na welinie... korrektę pan sobie sam trzymać będziesz.
— Panie, toby było mniéj niż daje Dworzec.
— Dworzec? Ja panu mówiłem: to wcale co innego; warto coś ważyć, by wydać u mnie. Cóż to za porównanie! Pan inaczéj nie dasz się poznać. Podaję i tak jak mogę najkorzystniejsze warunki.
— Dla pana te sto złotych są rzeczą tak małą...
— Ha! wie pan co! obrzynam sobie poły dla niego! daję sto złotych i dwadzieścia pięć egzemplarzy, ale nie inaczéj, tylko książkami mojego nakładu. Mam tu przedziwne dzieła naukowe, grammatyki... wypisy... chrestomatye, geografie, — to złoto w sztabach... spieniężyć łatwo.
— Na cóż mi się to zdało — rzekł Stanisław — kiedy ja munduru sobie nie mam sprawić za co?
— Zachciałeś pan! wesoło i ściskając go serdecznie począł bibliopola: wszyscy poeci muszą zawsze i wszędzie chodzić z łokciami dziurawemi i w niecałych bótach.
— Nie jest to jednak wygodnie.
Księgarz namyślił się jeszcze trochę, pochodził, może go litość tknęła, czy rachuba jaka.
— Siadaj-no pan — rzekł — i pisz ustępstwo rękopisom; płacę panu... ale... dukatami.
Szarski już się i wstydził odezwać. Pięć oberzniętych, chudych, pogiętych, gdzieś w wista wygranych i stolikom kartowym dobrze znajomych kulfonów leżało przed nim — począł pisać ustępstwo.
Księgarz mu je dyktował formą zwyczajną, do-