— Cożeś wziął za niego?
— Zachciałeś! sto złotych!
Rozśmiał się na całe gardło Bazylewicz.
— A! jakież z ciebie dziecko! Byłbyś zarobił tysiąc, rozdając bilety na prenumeratę... Ja na swoje sonety już ich wetknąłem blizko dwieście, a bilet po złotych dziesięć.
— Jabym ich pewnie rozdać nie potrafił.
— To wiadomo, śmiejąc się rzekł towarzysz dumnie; ale ja dam sobie radę: tego wezmę pochlebstwem, drugiego dumą, trzeciego wstydem, — radzi nie radzi, choć może klną w duszy, a bilety biorą. Wszystko mi jedno z jakiém uczuciem pieniądze dają, byle je dawali. Czasem daje się czuć potrzeba perory, rznę im perorę, a mam ich już pięć różnych, ledwie nie na pamięć wyuczonych, do głównych sytuacyj zastosowanych, i do kollekty biletowéj ułożonych umyślnie... Trzeba się mnie było poradzić biedaku, byłbym ci dopomógł.
To mówiąc ścisnął końce palców Szarskiemu Bazylewicz, i odszedł tryumfalnym krokiem, powtarzając sonet, który kleił po drodze: Do pięknéj zamyślonéj.
Szczerba zdziwił się pięciu dukatom, które mu pokazał na progu Stanisław, i ucieszył z powodzenia przyjaciela, bo i to zdawało mu się wiele na początek, a stosunek zawiązany z księgarzem uważał za pomyślniejszy jeszcze od sprzedaży poezyj. Spędzili wieczór, marząc rozkosznie obaj o przyszłych życia swego planach.