Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.

267
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

już trwało nauczanie jego i stara znajomość, a mówiąc to, dziwnie jakoś zapłonął. Nie uszło to oka doktora, który żywo począł w nos napychać tabaki.
— No! no! to waćpanże mi powiedz co jéj jest? rzekł w końcu. Śliczne dziewczę! aż przykro, że to w tych betach wyrosło i skiśnie do licha! Co za oczy!... Ale ba! ja waści gadam o oczach, takżem się wybrał!... Choroby nie rozumiem, słabła, więdła, schła i nakoniec rodzice przymusili ją, żeby się położyła, choć zdaje się, że pod wieczór gorzéj jeszcze niespokojna... Gwałtem wstawać chciała!
— Cóż to? gorączka?
— Nie wiem! dalipan nie wiem... patrzę, śledzę, ale nie rozumiem... Zdaje mi się, że koniec końców remedium najpewniejsze — wydać ją podobno za mąż!
Spojrzał na Szarskiego, który w téj chwili odzyskał studenckie piwoniowe kolory swoje.
— Ale nie ma niebezpieczeństwa? rzekł po cichu akademik głosem nieco zmienionym.
A któryż to doktor powiedzieć waćpanu potrafi, czy nie będzie go jutro, za godzinę, za kwadrans nawet? Jakkolwiek facultas nasza zarozumiała, natura mądrzejsza jeszcze od nas i figle nam płata co chwila.
Nie było sposobu pozostać dłużéj. Szarski choć żywo zaniepokojony, chciał się już oddalić, gdy sam Dawid wszedł do saloniku.
Skłonił się grzecznie akademikowi i śpiesznie go wziął na stronę; ale widać było jakiś frasunek i niepokój w twarzy, gdy mu przemówić przyszło.
— Bardzośmy panu wdzięczni — rzekł — za starania jego około córki naszéj... Chwała Bogu, skorzystała wiele; ale pan doktor utrzymuje, że nauka może na-