Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/275

Ta strona została uwierzytelniona.

269
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

ludzkich, złe i dobre, czarne i białe, idą trzymając się za ręce, ciągnąc długim szeregiem. W niewysłowionym niepokoju przyszedł na Łotoczek Stanisław, i zastał tam nadzwyczajne zamieszanie.
Martę spotkał w bramie wylatującą po doktora Branta, panią Dormundową z załamanemi rękami i we łzach, a Karolka siedzącego na łóżku z wypalonemi rumieńcami na twarzy.
— Co to jest? co się to stało? na Boga! zawołał wbiegając i wstrzymując Martę, która za nim wróciła do izdebki.
— Karolek! Karolek chory! Karolek krwią plunął! krzyknęła matka. Zlitujcie się, po Branta! po Branta!
— Śpieszę, bo wiem gdzie jest, odparł Staś. W domu go nie zastanie Marta. Mam pieniądze, wezmę dorożkę i przywiozę go natychmiast.
— Leć, jeśli Boga kochasz!
Ledwie miał czas rzucić okiem na matkę i syna Szarski, wnet pośpieszył nazad na ulicę Niemiecką; w bramie spotkał się z Dawidem.
— Jest jeszcze doktor? zapytał.
— Jest... a co?
— Potrzebuję się z nim widzieć natychmiast, do chorego!
— Idź pan na górę... ale czekaj-no! nie wziąłeś odemnie pieniędzy.
Staś już był na schodach, posłał po doktora służącą i schwytał go w sali.
— Na Boga doktorze! zawołał: zlituj się nad biedną Dormundową!... Karol krwią plunął... Rozpacz w domu... Prosi cię, zaklina!
— Krwią plunął, powiadasz! ba! już tak!