Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/276

Ta strona została uwierzytelniona.

270
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

I Brant głowę zwiesił.
— Dormundowa wie co to znaczy!
— Jedź, na miłość bożą, jedź prędzéj!
Wtém Dawid niespokojny między nich się wcisnął.
— Jak to jedź? Doktor dziś od nas pojechać nie może! Sara od godziny jest gorzéj!
— Twojej Sarze nic nie będzie, rzekł Brant: a tu pilniejszy interes woła.
— Panie doktorze! zawołał Żyd.
— Panie kupiec... daj mi waść pokój! Masz czém zapłacić, doktorów sobie znajdziesz na fury, ubogi u mnie pierwszy.
To mówiąc wziął kapelusz.
— Sarze nic być nie może? spytał niespokojnie Stanisław.
— Lekkie synapizma, krople laurowe co godzina, i dosyć. Jutro będę u was...
Dawid chciał go wstrzymać jeszcze.
— To być nie może! odpychając go z lekka, zawołał doktor: ja jechać muszę... Jeśli chcesz, wezwiéj sobie kogo innego!
Gdyby nie wiara, jaką wszyscy mieli w doktora Branta, Dawid byłby się pogniewał; ale z potrzeby, choć obrażony, spolitykował.
— Niechże pan choć zobaczy jeszcze moją córkę.
Zniecierpliwiony doktor poszedł, i w pół kwadransa od niéj wrócił.
— Osobliwsza rzecz, rzekł kiwając głową: znowu czegoś zjawił się niepokój... z łóżka się zrywa... chce wstawać. Ale to widocznie coś nerwowego, choć i z temi dyabelskiemi nerwami nie żartować...
Zamyślił się.