Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

61
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

mnie utrzymać przez kilka pierwszych w Wilnie miesięcy. Doprawdy rozkoszną i poetyczną odbyłem drogę, i nie żałuję niczego, chyba ostatnich bótów podartych...
To mówiąc podniósł nogę i pokazał ledwie trzymające się resztki podeszew, przez które wyzierały palce.
— Ale nim sprzedasz pierścionek, nim znajdziesz znajomych i porobisz przyjaciół, jakże sobie dasz rady? spytał go Michał.
— Ho! ho! nie turbuj się o mnie! śmiejąc się zawołał młody awanturnik, którego Bazylewiczem nazywać będziemy. Najprzód oto znajomych już mam; powtóre tak jestem pewien, że sobie rady dać muszę i na wierzch wypłynę, iż o tém ani myślę.
Młodzież z uwielbieniem spojrzała na kolegę; on na nią z wyższością i niemal politowaniem, a uczuciem swéj siły.
— No! zawołał: dawajcie tam jeść, jeśli co macie w torbach; ja wam apetyt mój ofiaruję do składki... Ktoś tu wspomniał o kiełbasie, ja się zgadzam i na nią, bom głodny szalenie!
Wesoło rozpoczęła się ta uczta improwizowana, którą składała szkaradna herbata miejscowa, owa kiełbasa po śledztwie w bardzo maleńkim zjawiająca się kawałeczku, bułki, ser, masło i jaja. Wszystko to młodym, zgłodniałym, gadającym i niemającym czasu smakować, wydało się doskonałém; a Bazylewicz jadł za czterech, i przyznać mu potrzeba, że bez najmniejszéj ceremonii z przed nosa wszystkim zmiatał bez wyboru co mu się tylko nawinęło... co na placu to nieprzyjaciel!
Rozpoczęła się rozmowa gwarna, urywana, ochocza.