śmieszny, możeby jeść i pić za co nie miał. U każdego wyłudził śmiechem grosik jaki, szklankę kawy posilnéj, lub kieliszek wódki lepiéj mu smakującéj jeszcze.
W chwili gdy wchodzili, skończył się właśnie mimodram Krysztalewicza, a rozpoczynało się na wezwanie publiczności opowiadanie ciekawych przygód życia poety, o których w formie autobiografii już był cały foliant zapisał nieszczęśliwy maniak. Sny jego, ciierpienia, niedostatki, trybulacye autorskie, historye dziurawych jego bótów i kłótnie z gospodyniami, pomieszane razem, składały osobliwszą całość, poplątaną, poprzerywaną wierszydłami, wyśpiewaną w tonie elegancko-patetycznym, na któréj mdłem tle rzadko coś dobitniéj i w wyrazistszych zajaśniało rysach. Krysztalewicz bowiem miał szczególny talent wskakiwania z przedmiotu na przedmiot, jak Tatarzy w biegu przesiadają się z konia na konia, tak, że gdy wracał do pierwszego założenia, już śladu jego w pamięci słuchaczów nie pozostawało. Były tam najpocieszniejsze drobnostki, przez powiększające szkło egoizm uwidziane ze strony tragicznéj, opisy łatania podartego fraka, i pielgrzymki z rękopismami do księgarni Zawadzkiego, i wysławianie dobroczynności pana Strumiłły, i poemat nędzy, i dywagacye pijaństwa. Mieścił się tu i ów sławny epigram poety, w którym z właściwym sobie talentem związał razem pochwałę swego dobroczyńcy z ostrym przycinkiem nielitościwemu bibliopoli:
Strumiłło aż miło,
A Zawadzkiego jakby nie było.
O! i tysiące innych rzeczy, w nienaśladowany sposób splątanych nakształt kłębka różnofarbnych nici z którymby się młody kotek pobawił.
Przybyli, stanąwszy przy drzwiach, bo daléj posu-