kolwiek byli do niego podobni; Stanisław przeciwnie, przymioty, których mu brakło, głosy, jakich mu natura nie dała, brał do serca, umiejąc czuć nietylko ten rodzaj piękności wyłączny, jeden, który snuł się z jego duszy, ale wszelaką piękność, najsprzeczniejszą nawet z jego ideałem, lecz jakąś stroną swoją odbijającą nieśmiertelny prototyp.
Jakkolwiek bądź, ogół zawsze ostatecznie sprawiedliwy w swych sądach, choć się dawał na chwilę zadurzyć krzykiem Bazylewicza, więcéj jednak cenił Stanisława niż pierwszego, i smakował w tém, co tworzyło serce raczéj, niżeli w płodach głowy. Obiecywano sobie wiele po pierwszym, miłowano lepiéj drugiego, zresztą talenta ich tak daleko stały od siebie, że ich z sobą porównywać nawet nie było można. Tamten zawsze był gotów, wśród ulicy nawet, czytać deklamować, popisywać się i zgarniać wieńce, których był żądny. Staś prawie się wstydził tego, co robił, i sam pierwszy występował z krytyką, bo w chwili czytania tak mu się praca jego zdawała słabą, że ledwie mógł usta otworzyć, wcześniéj się do wad przyznając niżeli ich kto dojrzał... obwiniał się z góry, i błagał przebaczenia. To prawie całkiem zabijało wrażenie, jakie mógł na słuchaczach uczynić.
Położenie Stanisława codzień się stawało cięższém, a jutro groziło mu zupełnym niedostatkiem, jeśliby nie zapobiegł pracą wyczerpaniu bardzo już uszczuplonego zapasiku. Wprawdzie mieszkanie miał u kolegów i mógł na ten przytułek rachować; Horyłko