Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

99
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

— Widzę jak na dłoni — rzekł śmiejąc się — co się z tobą dzieje. Myślisz porzucić pióro, chcesz się bić, chcesz odpowiadać, wściekasz się, gryziesz, wątpisz!
— W istocie, jest to wszystko razem co mówisz, i więcéj jeszcze.
— A! wszystko to jak ospa minie! zawołał Hipolit. Zaszczepią ci obojętność jak mnie. Najprzód rozbierzmy, kto to pisał? Bazylewicz, którego obraziłeś śmiertelnie okazaną mu pogardą; Iglicki, który się darmo współuczestnictwa wypiera... Spotkałem go na ulicy: przysięga się że niewinien, ale go zdradza szpilkowanie. Jego krytyka jest czémś nakształt wymyślonéj owéj bajecznéj męczarni chrześciańskich dzieci przez Żydów; całe ciało szpilkuje drobniutkiemi razami.
— Ale oni mogą mieć słuszność! zawołał Stanisław: ja może nie mam talentu!
— Zróbmy próbę, rzekł Hipolit: upój dziś Iglickiego, pogódź się z Bazylewiczem, a jutro ci napiszą junctis viribus apologię.
— A! wartoż to żyć na takim świecie?
— Warto, żeby się śmiać z niego jak ja. Nie wszystko zresztą jest takiém błotem jak ci panowie.
— Szkarada! o! szkarada!
— No! ale nie przerobimy ich... przerabiajmy tymczasem siebie.
— Ja? siebie? jak to?
— Nie zrozumiałeś mnie: zostań czém jesteś, a przerób tylko nieszczęsną draźliwość swoją.
— Ja im muszę odpisać! zawołał Stanisław.
— Niewarto, bo ci iudzie sami nie wierzą w to co piszą... Ale jeśli ci koniecznie potrzeba splunąć, to co masz na sercu, wal, a mocno!