Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

109
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

— Nie... córka jéj, Sara... — dodał ciszéj, obawiając się swego głosu.
— Herszt! a gdzie ma być? tu jest! My dziś tu z Kowna przyjechali w gości... A cóż wy chcecie?
— Nic nie chcę... nic... ale Sara... zdrowa?
— Niekoniecznie, pokiwała głową mrucząc Żydówka; a widząc, że Szarski powoli się oddala, weszła także do kamienicy.
Stanisław dobiegł do końca ulicy Niemieckiéj, i zawrócił się znowu, oczu nie mogąc oderwać od oświeconych okien. Gniewał się i burzył przeciwko sobie, ale to nic nie pomagało; wzburzone serce miotało nim jak chciało.
Raz i drugi przeszedł się pod oknami, noc coraz stawała się cichszą, ciemniejszą, miasto poczynało uspakajać się i usypiać, gdy po raz trzeci mijając kamienicę, (przysięgał sobie, że to ma być ostatni), zdało mu się, że postrzegł jakby cień jakiś biały we wrotach. Zastanowił się, oddech wstrzymując; postać postąpiła nieśmiało, i Stanisław pchnięty jakiémś przeczuciem, w progu bramy spotkał się z Sarą, na któréj twarz zbladłą, zmienioną, zbolałą, padły promienie księżyca.
Nic nie mówiąc, Izraelitka chwyciła go za rękę, i dysząc wstrzymała go tak chwilę przy sobie, topiąc w nim czarne swe oczy. On także chciwie po tak długiém niewidzeniu przypatrywał się téj, któréj obraz w sercu nosił — ale zaledwie mógł ją poznać! Cień to był tylko pięknéj Sary!
Znikł z jéj lica ów kwiat młodości, owa świeżość rozlana po całéj twarzy, a oczy tylko palniejsze jeszcze, płomienistsze, gorzały na tych ruinach. Usta jéj drgały niewysłowioném uczuciem, ale przemówić nie mogła.