Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

110
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

I stali tak chwilę w rozkoszném a pełném niepokoju milczeniu.
— Dowiedziałam się... domyśliłam... przeczułam, odezwała się nareszcie Sara głosem przerywanym.
— A ja! — odparł Stanisław gwałtownie — nie wiedząc czemu, nie mogłem dziś wyjść z téj zaklętéj ulicy.
Mówił to do kobiety, do któréj nigdy inném niż zimném nie odezwał się dotąd słowem, i zdało mu się w tém odurzeniu gorączkowém, że wszystkie myśli, cierpienia, całe dzieje serca jego były jéj znane i jawne. Sara nie zdziwiła się temu ciągle trzymała rękę jego drżąc, ze strachu, czy wzruszenia.
— A! dobrze — zawołała cichym, słabnącym głosem, — dobrze, żem was znalazła... Wybawisz mnie, uratujesz... Ja jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwa...
Dwie łzy błysnęły w jéj oczach.
— Ja! gdybym mógł! rzekł Szarski, — ale cóż ja mogę?
— Ja nie wiem... trzeba, byś mnie ratował, bo umieram, bo ginę...
Pierwszy to raz Sara przemówiła tak namiętnie, z takim wyrazem boleści, a w mowie jéj znać było, że wprzódy już językiem tym mówiła sama z sobą, że się stał jéj własnym i jedynym.
— Cóż mam robić? mów... zrobię co zechcesz!
— A! uwolnij mnie od nich! Ja z nimi żyć nie mogę... mnie to życie zabija... Ucieczem, skryjem się...
To mówiąc, zapłakała.
— Mąż, jego rodzina, wszyscy, aż do moich, do tych, co mnie kochali, uwzięli się mnie dręczyć... Ja im mówiłam, że nie będę niczyją, że chcę pozostać