a u niego niewiele się w co zaopatrzyć było można. Szczęściem żonę miał ciekawą i wścibską, od dawna skazaną na głód, bo nikt u nich nie mieszkał. Jéj troskliwości powierzywszy Sarę, która bojąc się kradzieży, oddała odjeżdżającemu ciężkie jakieś pudełko zawierające jéj mienie, Szarski znowu pośpieszył do domu.
Księżyc znowu jasno przyświecał, w ulicy widno było jak we dnie... z daleka już postrzegł Stanisław Horyłkę, Hersza i kogoś trzeciego, stojącego jakby na naradzie we wrotach. Na widok przybywającego, rozpierzchli się zaraz, a Horyłka sam poźniéj nadszedł, gdy Stanisław wysiadał.
— A co? zapytał podstępnie pan spodziewam się kontent z lokaty? Izdebki wcale ładne... daleko to prawda... ale za to bezpieczne... Jakże się panu wydało?
— To bieda, rzekł Stanisław chmurno: że nie mam tam już kogo umieścić...
— No? jak to? co pan mówi? jakże? z wielką ciekawością przystępując, rzekł gospodarz. A cóż się z nią stało?
— Z nią? odparł Szarski... Osoba, o któréj mowa, jechać mi odmówiła, chociem się jéj spodziewał... nie chciała mi być ciężarem... powróciła do domu...
— Powróciła! splasnął w ręce Horyłka. Ot tobie masz! A moje trzy rubelki! wszak trzy?
— Zapłacę!
— Dziękuję panu, bo cóżem ja winien, że powró-