Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

119
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

rzekłszy słowa, wprost szybko przybliżył się do łóżka.
— Poznajesz mnie pan? począł z rozdzierającym wyrazem rozpaczy. Com ja ci winien? co? powiedz?
— Co to zapytanie ma znaczyć? usiłując spokojną i zdziwioną przybrać minę, odpowiedział Stanisław. — Co to jest?
— Nie udawaj pan! — sucho i pogardliwie niemal zawołał Żyd. Ja wiem. Nikt inny nie mógł jéj pomódz do haniebnéj ucieczki.
— Komu?
— Nie próbuj pan kłamstwa, to darmo! Widziano pana krążącego około domu wczoraj i pozawczoraj! Pan ją wywiozłeś! Dokąd? nikt o tém prócz was nie wie. Powiedz pan, gdzieś ją ukrył? oddaj nam dziecko nasze! oszczędź wstydu!... Mów co chcesz, dam ci co zechcesz!
— To waryat! zakrzyknął rzucając się na łóżko Szarski.
Na krzyk ten Dawid schwycił go silnie za rękę.
— Milczeć! rzekł groźnie. Mówmy rozumnie, bo źle być może! Mój dom zostanie zhańbiony, ale pan pójdziesz pod sąd, w kajdany, na zsyłkę! Wyszukam córki, a twoją głowę kupię choćby tysiące kosztować miała!!
I oczy straszliwe groźbą wlepił w Stanisława, który znalazł w sobie siłę od tego wzroku nie zadrżeć.
— Kłamstwo się tu na nic nie przyda, dodał Żyd. Wiem o wszystkiém. Widzieliście się pozawczoraj; wczoraj uwiozłeś ją pan za most Zielony do domku Gilgina... Gdzie ztamtąd?
— A cóż ci do tego, gdziem ja jakąś obcą tobie uwoził kobietę? zawołał Stanisław.