— To była Sara! to była córka moja!
Stanisław rozśmiał się, ale niezręcznie.
— Co ci jest panie Dawid? spytał jak mógł najzimniéj. Wszak córka twoja w Kownie? Prawda, żem wczoraj zawiózł kobietę do domku Gilgina, ale ta kobieta...
— To była Sara! to była Sara! krzyknął Żyd wściekając się.
Stanisław zamilkł, bo usta jego nie puszczały kłamstwa.
— Przywykliście gardzić Żydem, mówił daléj kupiec drżący cały. Zwalać dom jego to niczém dla was. A i tu — rzekł w piersi się bijąc — i tu jest czucie i serce! i nam droga poczciwość i imię nasze! Co się stało nikt nie wie jeszcze... oddaj nam pan Sarę...
— Ale ja nie wiem o czém i dla czego to do mnie mówicie?...
Żyd w rozpaczliwéj niecierpliwości przeszedł się po izbie parę razy.
— Zginiesz więc! rzekł. Nasz wstyd nie pójdzie darmo!
— Ja nie rozumiem czego chcesz odemnie?
Dawid wpatrzył się w niego.
— Mieszkałeś — odezwał się po chwili — pod dachem naszym, jadłeś chleb mój, i zdradziłeś jak poganin, co nie zna Boga! I to wy gardzicie Żydem? Cha! cha! I to wasz Bóg każe wam żony porywać od mężów, dzieci odbierać rodzicom, siwe kalać włosy, gubić całą rodzinę?... Ty wiesz, że ona bogata ze mnie i z metki... ty chcesz jéj pieniędzy, nie piękności, którą wypłakała... Słuchaj, goimie przeklęty! — zawołał z gniewem — dam ci jéj posag cały... Ale mi ją oddaj natychmiast, póki się wstyd mój nie rozgłosi... Zapłacę
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.
120
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.