by tu tylko o mnie chodziło, ale gdy ja zginę i ona zostanie bez podpory, bez przewodnika... Doktorze, w tobie jednym nadzieja!
— Ha! ha! odparł Brant powoli: zadanie do licha trudne... Ale czy tam téj nieszczęśliwéj nie uprowadzili już z Bakszty do téj pory?... A cóż myślicie daléj? Ażeby ją módz wyrwać z ich rąk, potrzeba chyba wmówić w nią, by zmieniła wiarę... A jeśli cna niema Chrystusa w sercu... godziż się to? Myśl i mów!
— Najpilniejsza — rzekł żywo Stanisław — żeby jéj Żydzi nie pochwycili; bo ją uwiozą tak, iż śladu po niéj nie zostanie...
— Jadę więc na Baksztę, potém do urzędu, ażeby uprzedzić skargę... A ty?
— Ja za tobą pieszo pogonię... Pamiętaj, że nas śledzą, że co chwila i mieszkanie na Bakszcie odkryć mogą... Na Boga ratuj ją, ratuj!
— Wmieszałeś mnie w śliczną kaszę, nie ma co mówić! mruknął Brant, ruszając ramionami. Ale co z tobą robić? muszę słuchać, choćbym rad umyć ręce...
— Umyć ręce! doktorze! czyżby się godziło?
— A godziż się spokojnego doktora pakować w taką intrygę?... Do siebie, gdybym chciał, wziąć jéj nie mogę... Ale jest obok mnie wolne mieszkanie; zamówię dla niéj. Oko mieć będą... do urzędu pojadę... robię co tylko chcesz! Ruszajże na Baksztę!
— Mnie śledzą! dopóki nie powrócisz, niepodobna. Zabieraj szkatułkę, rób co ci podyktuje serce. Ratuj! ratuj!
To mówiąc, Stanisław wyskoczył z powozu i pobiegł ulicą, a poczciwy doktor namyśliwszy się, pośpieszył wprost na Baksztę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.
123
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.