Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

131
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

on czasu spojrzeć na ludzi, tak silnie zajmowało go zadanie, które mu los na ramiona rzucił.
Kochał Sarę... ale ta miłość dziwna była jak marzenie senne; kochał ją i lękał się, i nie znał jéj i czuł się obowiązanym poświęcić jéj wszystko, wycierpieć co go czekało, wypić do dna gorycze życia; ale mógłże się dla niéj, dla siebie spodziewać szczęścia? Na drodze stawało najprzód ubóztwo, któremu zaradzić nie umiał. Nie mieli nic, tylko jego dwie ręce. A mógłże ręczyć, że dwie ich dusze, które z dala pociągała sympatya dziwna, zbliżone, spojone, złączone z sobą, nie odepchną się ze wstrętem? Miłość to była tak dziwna, że na dnie jéj mogły się ukrywać najnieprzewidziańsze tajnie.
Sara pociągając ku sobie, przestraszała go razem wybuchami namiętności, która zamiast się z sobą ukrywać, wyrywała się w świat z zapamiętałością niepojętą. Ten zachwyt i uniesienie mogłyż trwać długo? ten płomień nie musiał-li zgasnąć?
Myśli przelatywały jedna po drugiéj, ale im towarzyszył obraz Sary we łzach, błagającéj, rozbitéj męczarnią długą, i Stanisław odpychał je od siebie.
Za staraniem doktora zostawiono ich w spokoju; ale Żydzi nie poprzestali na uczynionych krokach: potrzeba było nieustannéj pilności, oka, straży, żeby ją zasłonić od napaści i prześladowań codziennych. Choroba Sary, w któréj doglądał jéj Brant, trwająca kilka tygodni, nie wstrzymała ich nawet, i przedłużyć się musiała nieustannemi wrażeniami, które ją zwiększały.
Przy łożu jéj Stanisław nieodstępnym był prawie, bo oko jéj ledwie się otworzywszy, już go szukało, a usta niespokojne przybycia jego wołały. Dzięki