— Wszystko trzeba przerobić, żeby coś z tego było.
Nieznajomy nadął się i zamyślił.
— Jest materyał! jest! zrób pan z tego dobry dramat... ja to sobie późniéj poprawię... No? ale co chcesz za to?
Wstrząsł się poeta na samą myśl targu takiéj pracy, zapomniał o Sarze i głodzie. „Pójdę... rzekł w duchu — pójdę z siekierą, ale tego nie potrafię!“
— Nie! nie! rzekł: ja się tego nie podejmę!
— Ależ ja zapłacę! rzekł dzwoniąc pieniędzmi blondyn.
— Słuchaj pan, odezwał się zniecierpliwiony poeta: zrobię ci dramat jeden, dwa, trzy, ile zechcesz, przedam ci go z imieniem mojém, bo na jutro chleba nie mam, a życie moje dostarczy do dramatu wątku; ale z tego — dodał, rzucając rękopism — nic być nie może....
Nieznajomy się zmieszał.
— Gorączka! rzekł po cichu: musi być bestya zdatny, a chleba nie ma.
— Zgoda! odparł głośno: dramat mi pan napiszesz... zapłacę, ale to pozostanie między nami...
Stanisław zgrzytnął zębami i leciał już za drzwi, gdy z za nich postrzegł posłańca od doktora i Sary, żelazna konieczność życia stanęła mu w oczach, zawrócił się.
— Co mi pan dajesz? zapytał.
Blondyn dobył sakiewki, z kilkudziesięciu dukatów wybrał dziesięć kulfonów i położył je rzędem na stole.
— Drugie tyle — rzekł — gdy dramat będzie gotów.