się nie dajemy utopić, zginąć, i że cię pragniemy ratować, że ci podajemy rękę w złéj toni?... Cożeśmy ci kiedy zrobili złego?
— A cóż dobrego? spytał Stanisław ironicznie.
— Czyżem ja winien, żeś nie przyjął mojéj ofiary? Wszakże ci chciałem dopomódz.
— Tak jest, rzekł Staś: chciałeś pan dać mi jałmużnę, i za nią kupić sobie człowieka, jego wolę i przyszłość!
Pan Adam ruszył ramionami.
— Panie Stanisławie, odezwał się: na Boga! trochę krwi zimnéj! Obłąkałeś się życiem samotném i zdziczałeś w złém towarzystwie. Sam powiedz, co sądziłbyś o człowieku jak ty poświęcającym wszystko, imię, związki familijne, przyszłość, dla miłości jakiéjś tam Żydowicy, która się do niego przyplątała? Jak chcesz, żebyśmy na to obojętném patrzali okiem?
— Dobrze więc, mówmy o tém na chłodno, odpowiedział Stanisław; ale pozwól mi pan raz jeszcze żebym ci opowiedział jak przyszedłem do tego rozstaju, na którym dzisiaj stoję...
Pan Adam zamilkł; trochę ciekawość, trochę przewaga młodzieńczego uczucia, zawiązały mu usta. Stanisław począł opowiadanie całego życia, a że w historyi własnego żywota nikomu nie braknie wymowy, że dzieje te jeszcze dla niego krwią płynęły, a Stanisław był poetą... stało się, że po godzinie opowiadania, pan Adam zepchnięty ze swego stanowiska i sposobu zapatrywania się na ten wypadek, nie mogąc zupełnie wnijść w Stanisława, pozostał na jakiémś pośredniém, nieokreśloném rozdrożu, z którego nie wiedział jak się pokierować daléj.
— Kochasz ją? rzekł po namyśle: to bardzo dobrze;
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.
147
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.